Małe może być wielkie czyli przypadek
v i v o
Wytwórnia, o której mowa powstała w roku 1995 w Zambrowie. Założeniem tego (jedynego jak dotąd) działającego w mieście lebelu stało się rozpowszechnianie trudno definiowalnej muzyki alternatywnej oscylującej wokół wielu pojęć. Codziennością dla VIVO było omijanie szerokim łukiem brzmień powszechnie uznanych za popularne. Dzięki pozycjom wydawanym przez tą wytwórnię słuchacz do dziś ma możliwość dotarcia do struktur penetrowanych przez: elektronikę, broken beat, break beat, breakcore, dub, minimal, abstract, noise, psychodelię, stoner rocka, muzykę eksperymentalną, ambient, glitch, riffs, industrial, free jazz, rock progresywny czy muzykę podprogową oraz wielu innych dookreślonych lub niedookreślonych stylów. Wszystko dlatego, że rozrzut zainteresowań VIVO od samego początku był niebanalnie szeroki.
Programowe omijanie przez VIVO muzyki łatwej sprawiło, iż przystań dla swojej często osobliwej twórczości znalazły tu jednostki nietuzinkowe, wynosząc wytwórnię na wody znane głównie wytrawnym podróżnikom. W tym kontekście nie dziwi więc fakt, że w rodzimym grajdołku niewielu ludzi ma świadomość istnienia tego projektu. Niewielu też ma pojęcie o znaczeniu zambrowskiej wytwórni dla słuchaczy o mocno wysublimowanych gustach, których jak się wnikliwiej przyjrzeć całkiem spore grono żyje sobie na świecie.
Przewijające się tu słowo "wytwórnia", dla większości osób kojarzy się najczęściej ze sztabem ludzi, biur, telefonów, faksów, tłocznią płyt, drukarnią itp. sytuacjami. Wszyscy myślący tym torem mogą już teraz czuć się rozczarowani bowiem za nazwą VIVO RECORDS kryje się tylko jeden człowiek: Janusz Leszczyński. Samotnik i pasjonat. W połowie lat 80 gitarzysta i wokalista nowofalowej formacji FIDEL CASTRO. Człowiek skromny, erudyta, niezwykle osłuchany muzycznie, by tego było mało "w starciu bezpośrednim" nadwyraz sympatyczny. To właśnie jego pomysły, kontakty i determinacja pozwoliły stworzyć coś naprawdę wartościowego.
Rozpatrując przypadek VIVO nachodzi mnie dodatkowo refleksja natury ogólnej. Jak wiadomo w muzyce funkcjonują generalnie dwa podziały. Pierwszy uniwersalny i najprostszy sprowadza muzykę na skrajne bieguny: na jednym jest ta która nam się podoba na drugim zaś ta którą mamy w nosie. Z kolei podział akademicki dzieli muzykę na klasyczną i rozrywkową. Muzyka z marką VIVO bardzo często wymyka się obu tym klasyfikacjom. Pierwszej dlatego, iż powiedzenie "fajne" lub "nie fajne" wydaje się zbyt banalne w zetknięciu z płytami, które niejednokrotnie drażnią i intrygują zarazem. W drugim zaś akademickim przypadku podział z ostro zarysowaną granicą między klasyką i rozrywką w odniesieniu do awangardowych poszukiwań promieniujących z krążków VIVO wydaje się policzkiem dla rodzącgo się nowego nurtu. Nurtu, ktorego nieszablonowość rozlewa się po obu stronach wspomnianej granicy. Łatwo więc nie jest.
Jedno jest pewne, pozycje wydane przez VIVO, podbudowane refleksjami tkwiących w temacie osób stanowią punkt wyjścia do wypraw w kierunku nowych brzmień i wrażeń. Dzięki dźwiękom sygnowanym przez tą wytwórnie przekonałem się osobiście, iż wystarczy odrobina chęci by raz po raz móc doświadczać czegoś innego.
Małe może być wielkie. Przypadek VIVO (najlepszego ambasadora Zambrowa na świecie) tą tezę udowadnia. j.Ap (luty 2013)
Równie imponujące i szerokie jest grono artystów, których przychlność zaskarbił sobie ten skromny lebel. W jego katalogu znaleźli się przedstawiciele wielu kultur. Pod swoim szyldem VIVO skupiło pokaźne, międzynarodowe towarzystwo: Amerykanów, Finów, Brytyjczyków, Polaków, Irańczyków oraz sporą gromadkę obywateli Japonii. Ciekawostką jest fakt, iż niejednokrotnie owi artyści na wyłączność powierzyli własną muzykę niewielkiej VIVO RECORDS; wytwórni z Polski, czyli z miejsca, którego położenia wielu ludzi nie potrafi wskazać na mapie. Nieszablonowy charakter i unikatową wręcz niezależność VIVO dostrzegli m.in.: Mick Harris znany bardziej z NAPALM DEATH czy Jarboe legendarna członkini zespołu SWANS. Ludzie ci bez zahamowań oddali swoje projekty w zambrowskie ręce.
Przewijające się tu słowo "wytwórnia", dla większości osób kojarzy się najczęściej ze sztabem ludzi, biur, telefonów, faksów, tłocznią płyt, drukarnią itp. sytuacjami. Wszyscy myślący tym torem mogą już teraz czuć się rozczarowani bowiem za nazwą VIVO RECORDS kryje się tylko jeden człowiek: Janusz Leszczyński. Samotnik i pasjonat. W połowie lat 80 gitarzysta i wokalista nowofalowej formacji FIDEL CASTRO. Człowiek skromny, erudyta, niezwykle osłuchany muzycznie, by tego było mało "w starciu bezpośrednim" nadwyraz sympatyczny. To właśnie jego pomysły, kontakty i determinacja pozwoliły stworzyć coś naprawdę wartościowego.
Rozpatrując przypadek VIVO nachodzi mnie dodatkowo refleksja natury ogólnej. Jak wiadomo w muzyce funkcjonują generalnie dwa podziały. Pierwszy uniwersalny i najprostszy sprowadza muzykę na skrajne bieguny: na jednym jest ta która nam się podoba na drugim zaś ta którą mamy w nosie. Z kolei podział akademicki dzieli muzykę na klasyczną i rozrywkową. Muzyka z marką VIVO bardzo często wymyka się obu tym klasyfikacjom. Pierwszej dlatego, iż powiedzenie "fajne" lub "nie fajne" wydaje się zbyt banalne w zetknięciu z płytami, które niejednokrotnie drażnią i intrygują zarazem. W drugim zaś akademickim przypadku podział z ostro zarysowaną granicą między klasyką i rozrywką w odniesieniu do awangardowych poszukiwań promieniujących z krążków VIVO wydaje się policzkiem dla rodzącgo się nowego nurtu. Nurtu, ktorego nieszablonowość rozlewa się po obu stronach wspomnianej granicy. Łatwo więc nie jest.
Jedno jest pewne, pozycje wydane przez VIVO, podbudowane refleksjami tkwiących w temacie osób stanowią punkt wyjścia do wypraw w kierunku nowych brzmień i wrażeń. Dzięki dźwiękom sygnowanym przez tą wytwórnie przekonałem się osobiście, iż wystarczy odrobina chęci by raz po raz móc doświadczać czegoś innego.
Małe może być wielkie. Przypadek VIVO (najlepszego ambasadora Zambrowa na świecie) tą tezę udowadnia. j.Ap (luty 2013)
VIVO RECORDS DISCOGRAPHY
2000-2008
1.
QUARTER
"s/t",
CD , 2000 r., VIVO 001
QUARTER
"s/t",
CD , 2000 r., VIVO 001
2.
DIFFERENT STATE
"Azure"
CD, 2001 r. VIVO 002
DIFFERENT STATE
"Azure"
CD, 2001 r. VIVO 002
"Different State .... to uznany wykonawca wywodzący się z kręgu muzyki industrialnej. Obecnie penetruje rejony illbientu, nowej elektroniki, odwołując się często do stylistyki alternatywy lat 80. Kolejna płyta zespołu-"Azure"- to zbiór różnorodnych stylistycznie utworów, układających się w bardzo atrakcyjną całość. Począwszy od rozjechanego drum'n'bassu, przez tribalową, mistyczną architekturę dźwięku, aż do stricte industrialnego klimatu. Marchoff i Greg - obecny skład DS- nie ukrywają swojego zainteresowania twórczością zespołów takich jak Coil, Psychic TV, Current 93 (DS oraz członkowie tych formacji kontaktują się towarzysko - Marchoff mieszka w USA), i choć nie ma na Azure zbyt dosłownych odniesień do twórczości wspomnianej trójki, można wyczuć pewne pokrewieństwo idei. Poprzednie wydawnictwa Different State (Grain, Yield, Knar, Cardinal Mosaic) ewoluowały w różnych kierunkach. Ich stylistyczne określenie często nastręczało wiele trudności krytyce i fanom. Tym razem jest podobnie i jest to wielki plus. Muzyka, która zniewala zarówno fanów industrialu, neo folka, ambientu, preparowanej elektroniki jak też najtwardszych metalowców. Uniwersalna, inteligentna, niedefiniowalna, wysmakowana muza. Different State to Different State!." (źródło:http://vivo.pl/)
3.
NEMEZIS
"Whispers From Behind The Window"
CD, 2001, VIVO 003
NEMEZIS
"Whispers From Behind The Window"
CD, 2001, VIVO 003
"Pierwsze skojarzenia: Brian Eno, Biosphere, Synaesthesia, Lustmord, wczesne Delerium, The Orb, ale przede wszystkim najbardziej cieszy nieokreślony bliżej, charakterystyczny tylko dla Nemezis klimat. Zespół porzucił estetykę chropowatego industrialu na rzecz estetycznych, wysmakowanych, działających na wyobraźnię brzmień. Dojrzałość, zaawansowana technologia, wyśmienita jakość dźwięku. Rzecz obowiązkowa dla otwartogłowych fanów muzyki. Płyta podzielona jest na dwie części - dzienną i nocną. Trafia w całodobowy nastrój. 10 utworów. 10 obrazów." Źródło: www.nemezis.org.pl
4.
AURAL PLANET
"5ex Engine"
CD, 2002, VIVO 004
AURAL PLANET
"5ex Engine"
CD, 2002, VIVO 004
" Aural Planet jest czołowym zespołem komputerowej demosceny. Ich trzeci album - 5EX Engine to potężna dawka nowej elektroniki, warpowatych brzmień oraz wykopiasty drum'n'bass, IDM + echa industrii. Zawiera mixy Crankshafta (Fin, który nagrywa miedzy innymi z Brothomstates / Warp Rec.) oraz Nemezis. Do tego bonusowa animacja słowackiego multimedialnego artysty i udźwiękowiony chilloutowy wygaszacz ekranu... Początek - czysta energia. Środek -kliki i warpiki. Koniec - downtempo-ambient." (źródło:http://vivo.pl/)
5.
BLACK FACTION
"Reworked"
CD, 2002, VIVO 005
BLACK FACTION
"Reworked"
CD, 2002, VIVO 005
"Późna noc, lekki półmrok... Nie ma lepszej pory na to, by chłonąc nowe wersje utworów Andrew Diey'a. To płyta dla tych, którzy muzyczne horyzonty mają dość szerokie i są otwarci na ekperymenty muzyczne. Współczesna, raczej undergroundowa muzyka elektroniczna zebrana na jednym krążku. Prace nad tym materiałem trwały ponad rok. Słychać, że włożono w nią dużo serca. Wszystko jest przemyślane, tworzy spójną całość. Najbardziej przypadł mi do gustu utwór ósmy, w którym pełno drgań o niskiej częstotliwości podszytych mocnym, rytmicznym niemalże Warpowskim bitem. Ów klimat utrzymany zostaje także w następnym utworze. Dźwięki co prawda są już mniej świdrujące i przeszywające, dochodzi orientalny wokal oraz gitarowy sampel wyłaniający się co jakiś czas, przez co następuje lekkie zwolnienie tempa, by w kolejnym tracku zrobiło się mrocznie za sprawą deszczu asteroidów lub elektronicznych sprzężeń. I tak burza ustaje, znów nastaje spokój, rytmika i harmonia, która zostaje wsparta dziwnym, męskim głosem przypominającym modlitwę muzułmanina. Pora jednak znów otworzyć oczy, do czego namawia duet z południowego Londynu - Black Moses. Prócz typowo sztucznych, komputerowych dźwięków, które towarzyszyć będą nam na pewno przez cały XXI wiek, nie zapomniano tutaj nawet o odgłosach świerszcza, co przy dźwiękach lecącego odrzutowca daje niesamowity kontrast. Reasumując, płytka to rzeczywiście - tak jak określa ją niezależny wydawca - VIVO, doskonały przegląd współczesnej elektroniki, od undergroundowego techno i hip hopu, przez IDM, click&cuts, elektro-dub, trip, ambience, do preparu i field recordingu." Hubert Augustyniak LAJF/clubbing.cgm.pl (źródło:http://vivo.pl/)
6.
VARIOUS ARTIST
"Nowe.Le"
CD, 2002, VIVO 006
VARIOUS ARTIST
"Nowe.Le"
CD, 2002, VIVO 006
"Globalna aktywność Vivo rozwija się z powodzeniem. To juz druga na przestrzeni ostatnich miesiecy kompilacja zrealizowana przez zambrowska wytwórnie w obsadzie miedzynarodowej. W dodatku otwiera serie kompilacji z muzyka wypatrzonych przez Vivo na swiecie artystów. To niezly przeglad aktualnych zainteresowan i mozliwosci abstrakcyjnej elektroniki - bo chyba tylko takie, dosc ogólnikowe stwierdzenie jest w stanie pogodzic róznorakie odcienie plyty. W poszczególnych odslonach inspirowane takze przez ambient, intelligent techno, drum & bass, muzyke elektroakustyczna i azjatyckie sakralne etno. Przywolujac takie skojarzenia, trzeba zwrócic uwage na to, iz wszystkie gatunki sa tu dokladnie wymieszane i przetrawione. To po prostu raport o kondycji nowej elektroniki - wprost z pracowni domowych twórców. Wsród 7 artystów mamy 2 Polaków, Japonczyka i 4 projekty amerykanskie. Polske reprezentuja Zenial/Palsecam - wczesniej kojarzylem go z darkambientowych klimatów, tutaj przenosi te doswiadczenia w obszar mikroelektroniki - oraz nieznany wczesniej, a debiutujacy ciekawie Maciej Szymczuk. Obaj artysci lacza swe sily i efektem jest numer w berlinskim duchu wytwórni scape - "podwodne" studium na krawedzi ambientu i dubu o bardzo subtelnej lirycznej atmosferze. Ich kolaboracja zapada w pamiec. Zwraca tez uwage Yume - rzezbiarz przekladajacy swe doswiadczenia na dzwiekowe konstrukcje oparte na odglosach otoczenia oraz Phasmid z propozycja przeniesienia orientalnej exotica w mikroelektroniczne brzmienia."
Rafal Ksieżyk / Antena Krzyku" (źródło:http://vivo.pl/)
Rafal Ksieżyk / Antena Krzyku" (źródło:http://vivo.pl/)
7.
AMIR BAGHIRI
"Yalda"
CD, 2003, VIVO 007
AMIR BAGHIRI
"Yalda"
CD, 2003, VIVO 007
8.
ZENIAL
"Reworked"
CD, 2004, VIVO 008
9.
MUSLIMGAUZE
"No Human Rights For Arab In Israel"
CD, 2004, VIVO 009
ZENIAL
"Reworked"
CD, 2004, VIVO 008
"To, ze Vivo staje sie wytwórnia
swiatowa, mozemy obserwowac juz od jakiegos czasu. Milo przekonac sie o tym po
raz kolejny, szczególnie, gdy idzie to w parze z pierwszorzedna promocja
rodzimego undergroundu. Zenial zaczynal na tzw. demo - scenie, która od poczatku
lat 90, zaczela zrzeszac twórczych entuzjastów komputerów, byl wspóltwórca
zawiazanego w tym kregu artystycznego kolektywu Palsecam. Z Amigi przesiadl sie
na Peceta, a potem wybral laptop. Podsumowaniem upóru i konsekwencji
dziesiecioletniej aktywnosci w undergroundzie jest ta plyta zbierajaca materialy
z lat 1997 - 2003. Znalazly sie tu nagrania autorskie, ale przede wszystkim
remiksy i utwory firmowane jako duety. Material zainicjowany przez dzialajacego
w Krakowie Zeniala wspóltworzylo - na sieciowych laczach - kilkunastu artystów
róznych generacji z calego swiata. Pojawiaja sie znaczace postacie m. in.
Zbigniew Karkowski, K. K. Null, Vidna Obmana, Andrew Lagowski, Kaspar Toeplitz.
Schwytany na jednym ze skrzyzowan globalnej sieci powiazan sceny - swietny w
swej róznorodnosci i dialogicznej dynamice - przeglad nowoczesnej poszukujacej
elektroniki. Od dark ambient poprzez noise do eksperymentów posttechno.
Postindustrialne chropowatosci i wrazliwosc sceny laptopowej znajduja
porozumienie w swym elektroakustycznym zacieciu. Najbardziej zaskoczyla mnie
procja elektroakustycznej free kameralistyki tria Jason Wietelspach, Jon
Mueller, Zenial. Zreszta sam bohater tego zamieszania imponuje uniwersalnoscia.
Jako solista eksploruje surowe bezdroza glitch, ale np. w duecie Mackiem
Szymczukiem osiaga zwiewny, lotny i gleboki groove, czego efektem sa zaszumione
tematy pokrewne scape. Calosc laczy chmurny klimat odmieniany na rózne sposoby:
zracy noise, zewowe drony, transowa motoryka, klikanie i organiczny halas.
Wszystko to sklada sie na nielatwe, ale doglebne doswiadczenie dzwiekowe.
"Rafal Ksiezyk / Antena Krzyku źródło: www.vivo.pl
9.
MUSLIMGAUZE
"No Human Rights For Arab In Israel"
CD, 2004, VIVO 009
"Muslimgauze to pseudonim artystyczny Bryna Jonesa (ur.17.06.1961 - zm. 14.01.1999), brytyjskiego artysty tworzącego na gruncie muzyki elektronicznej, inspirowanego rytmami Bliskiego Wschodu. Bryn Jones rozpoczął działalność artystyczną w odpowiedzi na izraelską inwazję na Liban w 1982 roku (Wojna libańska). Pierwotnie jego projekt nosił nazwę E.g Oblique Graph.
W swojej twórczości, czerpiącej garściami z muzyki arabskiej, Bryn Jones poruszał się po różnych gatunkach myzycznych takich jak dub, ambient czy techno. Muslimgauze bazował wyłącznie na sprzęcie analogowym, odcinał się od komputerowego tworzenia i przetwarzania muzyki."
10.
S.E.T.I. & Si_COMM
"Probe"
CD, 2004, VIVO 010
"Kolejne soniczne eksploracje
S.E.T.I. (Andrew Lagowski, Legion, Terror Against Terror, Lustmord, Isolrubin
BK, nagrania dla Touch i Ash) z udzialemBarry Nicholsa (Si_COMM,
ECM323). Porażajace brzmieniowo dzielo podszyte przeslaniem o skutkach
modyfikacji genomu i ewolucji gatunku ludzkiego...Spiew post-humanoidów. Ambitny
ambient XXI wieku" źródło: www.vivio.pl
11.
SCORN
"List Of Takers"
CD, 2004, VIVO 011
"Choć Mick Harris rozpoczynał karierę jako perkusista w grind-core'owym zespole
Napalm Death, szybko odkrył w sobie zamiłowanie do tworzenia elektronicznych
dźwięków. Nowa płyta artysty, wydana przez Vivo, zawiera jeden 70-minutowy
utwór, w którym znajdujemy wszystkie typowe dla jego muzyki elementy. Są tu więc
wywiedzione z hiphopowej estetyki ciężkie, smoliste bity masywne basy i głębokie
przestrzenie o dubowej proweniencji oraz industrialne szumy i trzaski. Wszystko
to podszyte mroczną elektroniką o ambientowym rodowodzie. Idealna płyta dla
rozpoczynających znajomość ze Scornem." GZL / Dziennik Polski źródło: www.vivo.pl
12.
AURAL PLANET
"Reworked"
CD, 2004, VIVO 012
"W angielskiej i amerykanskiej prasie Aural Planet
porównuja do Boards of Canada, Autechre, Squarepusher. Poprzedni album wydany w
VIVO, 5EX Engine, dostepny jest na pólkach sklepów od Japonii, Hong Kongu przez
Berlin, Londyn do San Francisco. Aural Planet opublikowal autorskie plyty w
Anglii i Portugalii, ma swój udzial na wydawnictwach niemieckich, dunskich i
francuskich wytwórni. Oferujemy Wam najswiezszy material
zespolu pt. Reworked. Zawiera rasowe jak cholera, elektroniczne, acz
wybrzmiewajace z audiofilska analogowoscia utwory, powstale w kooperacji z
polskimi i zagranicznymi artystami, wsród których sa: B'kidz, Ingarden, Itoa,
Aes Dana (Francja) , Crankshaft (Finlandia) i ManMadeMan (Wielka
Brytania).
Reworked to zapierajaca dech w piersi podróz, rozpoczynajaca sie od przestrzennej, kasliwej i dynamicznej elektroniki utrzymanej w stylistyce idm/click and cuts, przechodzaca w wysublimowane, kojace ambientowo -chilloutowe wyciszenie..." źródło: www.vivo.pl
Reworked to zapierajaca dech w piersi podróz, rozpoczynajaca sie od przestrzennej, kasliwej i dynamicznej elektroniki utrzymanej w stylistyce idm/click and cuts, przechodzaca w wysublimowane, kojace ambientowo -chilloutowe wyciszenie..." źródło: www.vivo.pl
13.
AMIR BAGHIRI
"Ghazal"
CD, 2004, VIVO 013
"Amir Baghiri, iranski artysta mieszkajcy obecnie w Niemczech, jest weteranem elektroniczno-ambientowych brzmien. Nagral ponad 30 albumów oraz wiele filmowych soundtracków. Jest stawiany w jednym rzedzie z tuzami ambient music jak Steve Roach, Vidna Obmana, Robert Rich i in.. "Ghazal" to druga plyta Amira Baghiri wydana w polskim Vivo Records. Album prezentuje zupelnie niespotykane polaczenie muzyki elektronicznej i etnicznej. Imponujacy arsenal unikalnych instrumentów Persji doskonale wspólbrzmi z nowymi technikami generowania dzwieku. Piekna, ambitna muzyka Bliskiego Wschodu dla ludzi zachodniej cywilizacji." źródło: vivo.pl
14.
PROJEKT KARPATY MAGICZNE
"Sonic Suicide"
CD, 2005, VIVO 014
"Zachód potrzebował zaledwie
chwili, by poznać się na wartości muzyki Karpat Magicznych. Debiutancki album
"Ethnocore" (1999) rzucił na kolana nowojorską awangardę zgromadzoną wokół
Downtown Music Gallery i podbiły recenzentów magazynu "Wire", poświęconego
muzyce współczesnej. Z kolei światowa premiera "Sonic Suicide" miała miejsce w
szwedzkiej Umei. W Polsce mimo wydania już jedenastej (!) płyty
elektroniczno-szamański duet Marek Styczyński - Anna Nacher pozostaje zespołem
prawie nieznanym. Jak żartują sami muzycy, wszystko to dlatego że żadne z nich
nie prowadzi teleturnieju ani nie reklamuje rajstop. "Nie gramy dla poklasku,
ale dla siebie", mówią. Ostatnio wprowadzili zasadę niekoncertowania w salach w
których prowadzony jest wyszynk. "Sonic Suicide" jeszcze wyżej podnosi
poprzeczkę słuchaczom. PKM zabiera nas bowiem w magiczną podróż w przestrzeni
dźwięków dętych instrumentów etnicznych, alikwotycznego śpiewu, przetworzonej
gitary elektrycznej, wsamplowanych prawosławnych modłów i badoogi, czyli własnej
konstrukcji generatora sinusoidalnych fal dźwiękowych o niezwykłej amplitudzie i
częstotliwościach wykraczających poza przyswajalne pasma dźwięku. Bon
Voyage!
KARPATY MAGICZNE "Sonic Suicide" " źródło: www.vivo.pl
KARPATY MAGICZNE "Sonic Suicide" " źródło: www.vivo.pl
15.
ACID MOTHERS TEMPLE &
THE COSMIC INFERNO
"Demons From Nipples"
CD, 2005, VIVO 015.
16.
JARBOE / NIC LE BAN
"Knight Of Swords / The Beggar"
2 CD, 2005, VIVO 015
"Legendarna członkini legendarnych THE SWANS - Jarboe oraz gitarzysta jej obecnej formacji THE LIVING JARBOE - Nick Le Ban prezentują wspólne wydawnictwo "Knight Of Swords / The Beggar" Dwa dyski CD w znanym z innych wydawnictw VIVO ekopaku. Limitowana edycja 600 numerowanych egzemplarzy. Kolekcjonerska gratka" źródło: www.vivo.pl
17.
SATANICPORNOCULTSHOP
"Orochi Under The Straight Edge Leaves"
CD, 2005, VIVO 017
18.
KAWABATA MAKOTO
"Your Voice From The Moon"
CD, 2005, VIVO 018
"Lider Acid Mothers odklada gitare, aby samotnie pomedytowac
nad brzmieniowymi mozliwosciami analogowego syntezatora. Zdeklarowani fani
kosmicznych tripów Mothers moga byc nieco zaskoczeni tym albumem, choc dla tych
wszystkich, którym znane sa solowe projekty Kawabaty skupione w cyklu Inui oraz
dronowo-eletroakustyczne poczynania Toho Sary muzyka, wypelniajaca Twój glos z
Ksiezyca z pewnoscia nie bedzie niespodzianka. Album ten brzmi, z pelna
premedytacja, nieprawdopodobnie wrecz archaicznie, przywodzac na mysl zapomniane
nieslusznie soundtracki do starych filmów sf (Forbidden Planet Louisa Barrona)
oraz wczesne nagrania Pauline Oliveros i Ramona Sendera (niektóre czesci
Worldfood). Przede wszystkim jednak miesci sie doskonale w tej tradycji
eksperymentów dzwiekowych, która z powodzeniem realizowana jest i rozwijana od
kilkudziesieciu lat przez Eliane Radigue. Dlugie trwanie i swobodny przeplyw fal
dzwiekowych znamionuja wszystkie trzy skupione na plycie kompozycje, nadajac im
posmak zaginionych pierwocin kosmicznego ambientu rodem z konca lat 50. Kawabata
objawia sie tu po raz kolejny jako niezwykle swiadomy i konsekwentny archeolog
muzycznego undergroundu, eksplorujacy dawno porzucone regiony eksperymentalnego
grania i umieszczajacy te starodawne poszukiwania w dosc egzotycznym kontekscie
swiata zaawansowanych technologii cyfrowych, w których pobrzmiewaja one
nieoczekiwana szczeroscia i swiezoscia, niczym glos awangardowej niewinnosci
dobiegajacy wprost z Ksiezyca. Jesli dodamy do tego absolutnie genialna okladke
z epoki psychodelicznego rozpasania oraz fakt, ze jest to kolejna plyta Makoto
wydana w naszej przasnej rzeczywistosci, to staje sie oczywiste, iz mamy tutaj
zjawisko nie do przeoczenia.
Dariusz Brzostek" źródło: www.vivo.pl
Dariusz Brzostek" źródło: www.vivo.pl
19.
SEIKAZOKU
"Live In Japan"
CD, 2006, VIVO 019
SEIKAZOKU
"Live In Japan"
CD, 2006, VIVO 019
"W ostatnich latach odwiedzała nasz kraj grupa muzyków japońskich, którzy
występowali na koncertach pod nazwą Japanese New Music Festival, tworząc kilka
różnych formacji (m.in. Ruins, Acid Mothers Temple), raz w duecie, raz w trio.
Byli to: perkusista Tatsuya Yoshida, basista Atsushi Tsuyama i gitarzysta Makoto
Kawabata. Seikazoku to jedna z takich konstelacji, założona w 1996
r.
Yoshida, improwizator rockowy i jazzowy, grał z Pattonem, Zornem, Satoko Fujii. Jest czołowym twórcą japońskiej muzyki improwizowanej. Imponuje muzyczną intuicją i rozległością inspiracji. Znamy go choćby z płyty z Kazuhisą Uschihashi.
Płyta jest zapisem koncertu nagranego w Japonii. Początek przypomina muzykę grupy Shakti. Za chwilę słychać śpiewy jakby-etniczne, wokalne improwizacje, które przechodzą w szaloną solówkę na gitarze smyczkiem. Perkusista gra dość skomplikowane rytmy quasi-jazzowe. Bas wędruje krętymi ścieżkami. Takie są pierwsze trzy utwory. W kolejnym pojawia się flet z ostrymi trylami, deklamacja, a fortepian kładzie szerokie plamy, to znów punktuje. Ponownie głosy, dzikie okrzyki, zmiana temp i brzmień. Wszystko to szalone, zakręcone, czasem żartobliwe, czasem metafizyczne. Raz rockowe (regularny bas i perkusja), to znów nieokiełznane i nie do określenia. Przejścia od utworu do utworu następują płynnie, żaden nie pozostaje długo w jednej konwencji.
Najbardziej podoba mi się druga część płyty, jest bardziej wyrównana stylistycznie w kierunku rocka, co nie znaczy, że nie pojawią się znów nawiązania do muzyki hinduskiej. Muzycy rozkręcają się, są jednak coraz bardziej przewidywalni, coraz mniej różnorodni. Na płycie dominuje gitara elektryczna Kawabaty, ona nadaje charakter całości. Koncert z temperamentem, ale nie na każdą wrażliwość. Można odetchnąć od prostoty "zwykłego" rocka, ale zarazem nie popada się w dramatyczną powagę awangardowej komplikacji.
Yoshida, Tsuyama i Kawabata grają też razem na innej nowej płycie z grupą o nazwie Acid Mothers Gong. Obie wydała polska wytwórnia VIVO RECORDS. Grzegorz Filip" źródło: www.vivo.pl
Yoshida, improwizator rockowy i jazzowy, grał z Pattonem, Zornem, Satoko Fujii. Jest czołowym twórcą japońskiej muzyki improwizowanej. Imponuje muzyczną intuicją i rozległością inspiracji. Znamy go choćby z płyty z Kazuhisą Uschihashi.
Płyta jest zapisem koncertu nagranego w Japonii. Początek przypomina muzykę grupy Shakti. Za chwilę słychać śpiewy jakby-etniczne, wokalne improwizacje, które przechodzą w szaloną solówkę na gitarze smyczkiem. Perkusista gra dość skomplikowane rytmy quasi-jazzowe. Bas wędruje krętymi ścieżkami. Takie są pierwsze trzy utwory. W kolejnym pojawia się flet z ostrymi trylami, deklamacja, a fortepian kładzie szerokie plamy, to znów punktuje. Ponownie głosy, dzikie okrzyki, zmiana temp i brzmień. Wszystko to szalone, zakręcone, czasem żartobliwe, czasem metafizyczne. Raz rockowe (regularny bas i perkusja), to znów nieokiełznane i nie do określenia. Przejścia od utworu do utworu następują płynnie, żaden nie pozostaje długo w jednej konwencji.
Najbardziej podoba mi się druga część płyty, jest bardziej wyrównana stylistycznie w kierunku rocka, co nie znaczy, że nie pojawią się znów nawiązania do muzyki hinduskiej. Muzycy rozkręcają się, są jednak coraz bardziej przewidywalni, coraz mniej różnorodni. Na płycie dominuje gitara elektryczna Kawabaty, ona nadaje charakter całości. Koncert z temperamentem, ale nie na każdą wrażliwość. Można odetchnąć od prostoty "zwykłego" rocka, ale zarazem nie popada się w dramatyczną powagę awangardowej komplikacji.
Yoshida, Tsuyama i Kawabata grają też razem na innej nowej płycie z grupą o nazwie Acid Mothers Gong. Obie wydała polska wytwórnia VIVO RECORDS. Grzegorz Filip" źródło: www.vivo.pl
20.
ACID MOTHERS GONG
"Live In Nagoya"
CD, 2006, VIVO 020
21.
RUINZHATOVA
"Live In Somewhere"
CD, 2006, VIVO 021
ACID MOTHERS GONG
"Live In Nagoya"
CD, 2006, VIVO 020
RUINZHATOVA
"Live In Somewhere"
CD, 2006, VIVO 021
22.
MERZBOW
"Bloody Sea"
CD, 2006, VIVO 022
"Cios między oczy wprost z japońskiego undergroundu. Ten album to protest
przeciwko masowemu zabijaniu wielorybów, których mięso Japończycy wcinają tak
jak my schabowe. Muzykę przygotował sam guru noise elektroniki. Akita nie cacka
się ze słuchaczami i nokautuje trójfazowo. Piski, zgrzyty, sprzężenia, ryki,
świdrujące na wysokich częstotliwościach sygnały układają się w dźwiękowy
horror. Album tylko dla śmiałków, ale tak smutny i krwawy temat nie mógł mieć
innej oprawy muzycznej. Nie ma litości, tak jak litości nie mają ci, którzy
polują na te wyjątkowe zwierzęta. "Bloody Sea" być może zwróci uwagę świata na
ten dramatyczny problem. Robert Moczydłowski" źródło: www.clubber.pl
23.
MUSICA TRANSONIC
"XYOSFBIGKOU"
CD, 2006, VIVO 023
24.
THE MAGIC CARPATIANS &
LECHISTAN'S ELECTRIC CHAIR
"Mirrors"
CD, 2006, VIVO 024
I tu wlasnie pokazuje pazur znakomity fotograf, Bogdan Kiwak. To zdjecie
zostalo byc moze „strzelone” najzupelniej przypadkiem, ale uchwycony motyw
odpowiada muzyce, która ilustruje, choc w momencie wykonywania zdjecia jego
autor w ogóle nie mógl jeszcze wiedziec, jaka to bedzie muzyka, nie mówiac juz o
tym, ze jest to muzyka, która wcale nie daje sie zilustrowac.
Anna
Nacher i Marek Styczynski, od ponad dziesieciu lat animatorzy
projektu muzycznego „The Magic Carpathians“, prezentuja w „mirrors“ piec
kompozycji, powstalych wiosna 2006 roku w USA. Od dziesieciu lat ich muzyke
charakteryzuja pewne mocno zaznaczone linie, które przy kazdej nowej publikacji
plytowej artysci dociagaja niejako do ich ekstremalnej granicy, uzyskujac
niekiedy efekty pelne wewnetrznego napiecia, lub dryfujac w regiony, gdzie wcale
nie mozna ich bylo oczekiwac. Inspiracja sa tu odglosy natury czy tradycyjne
instrumentarium, zaczerpniete z dziedzictwa muzycznego srodkowej Europy,
zestawione z mocnym stylistycznie repertuarem motywów zarówno undergroundowych
jak awangardowych. Taki repertuar srodków stylistycznych jest w Polsce
praktycznie rzecz biorac niespotykany, a i w muzyce swiatowej niewielu jest
muzyków, którzy szukaliby swego miejsca w tym tak przeciez szerokim i pelnym
mozliwosci twórczych biotopie.
Twórcy „mirrors“ unikneli przy tym róznorodnych wpadek, tak typowych dla
muzyki awangardowej – nudy, zblazowania, zbytniego ciazenia w kierunku kiczu i
cytatu – które niekiedy powoduja, ze sluchanie tego typu produkcji
muzycznych staje sie udreka dla ucha. Karpaty Magiczne, mimo ciaglego
eksperymentu, pozostaja zawsze na poziomie, który jest zarazem nowy, a przeciez
zarazem w pewien specjalny sposób znany od dawna. Choc wiec niszcza, zapewniaja
jednoczesnie poczucie bezpieczenstwa.
Dwa najdluzsze utwory na plycie – „Lechistan´s Electric Chair“ i „Radio
Lechistan“ – rozwijaja przenikajace sie nawzajem struktury, przekazywane
najpierw przez medytatywne sola na instrumenty perkusyjne, po to, by w nastepnym
momencie splukaly je elektryczne fale feedbacku. I to jest wlasnie to -
elektrycznosc - to jest tutaj ten materialem z ktorego Nacher i Styczynki tworza
swoje skulptury dzwiekowe.
„mirrors“ prezentuja muzyke, która ma zaprowadzic sluchacza do jakiejs
zapomnianej, zagubionej wioski w Karpatach, gdzie jednak niespodziewanie okaze
sie, ze wszystkie chalupy zbudowano wedlug wizji Buckminstera Fullera, zasoby
muzyczne mieszkanców wspieraja sie na repertuarze Johna Cage i Luigi Nono, a
kobiety haftuja obrusy motywami zaczerpnietymi z Bauhausu. Jest takie miejsce na
swiecie. Byc moze nazywa sie ono Lechistan. Jacek Slaski" Źródło: www.vivo.pl
25.
SATANICPORNOCULTSHOP
".aiff SKULL"
EP CD, 2006, VIVO 025
THE MAGIC CARPATIANS &
LECHISTAN'S ELECTRIC CHAIR
"Mirrors"
CD, 2006, VIVO 024
" Witajcie w
Lechistanie. To co zwraca uwage w najnowszym albumie Karpat Magicznych to cover. I
nie dlatego, ze jakas wyzsza sila logiczna zawsze zmusza czlowieka do
przyjrzenia sie okladce, zanim jeszcze zacznie sluchac muzyki, ale dlatego, ze
to ma sens, a to juz raczej rzadkie w designie czarnych i srebrnych
plyt. Na zdjeciu widac fasade Muzeum Komunikacji i Techniki w Berlinie i szyny
przebiegajacej tuz obok kolejki miejskiej. Jest jesien, drzewa na zdjeciu maja
juz barwe glebokiej czerwieni, powyzej wchlaniajace wszystko jasne niebo nad
Berlinem. Zdjecie laczy elementy miasta, natury, techniki, architektury i ruchu
w dziwna gre napiec miedzy przeszloscia a nowoczesnoscia.
25.
SATANICPORNOCULTSHOP
".aiff SKULL"
EP CD, 2006, VIVO 025
26.
VOLCANO THE BEAR
"Egg And Two Books"
CD, 2006, VIVO 026
"Ekscentryczni mistrzowie anarchistycznego dada-folku znani
sa glównie z fenomenalnych produkcji studyjnych, na których ich nieskrepowana
wyobraznia artystyczna tworzy ulotne, zjawiskowe i zniewalajace naiwnym urokiem
spontanicznej kreacji rzezby dzwiekowe, przyjmujace zwykle forme muzycznego
perpetuum mobile, które samo sie napedza porywajac uwage sluchaczy
nieoczekiwanym szmerem lub brzmieniowym niuansem. Egg and Two Books dokumentuje
z kolei koncert formacji z czerwca mijajacego roku, przekonujac dobitnie, ze
muzyczna formula Volcano the Bear nic nie traci ze swej lotnosci w bezposredniej
interakcji z widzami. Quasi-folkowe niby-songi splataja sie tu z
instrumentalnymi konstrukcjami nasladujacymi brzmienia wyimaginowanych maszyn,
badz groteskowych zabawek, napedzanych wylacznie zywiolem improwizacji.
Muzyczno-wokalne mini-narracje wylaniaja sie nieoczekiwanie z niemal transowych
petli dzwiekowych niewiadomego pochodzenia, filigranowe, akustyczne mini-drony
rozsnuwaja dzwiekowe tlo dla groteskowych rag improwizowanych na zabawkowych
instrumentach, muzyka swiata przeglada sie w muzyce dzieci. Trudno to ujac w
slowa?? Zapewne, dlatego prosze wyobrazic sobie przez moment Incredible String
Band wykonujacy songi Kurta Weila w dadaistycznym Kabarecie Wolter w roku 1917.
Nie ma pewnosci, ale mogloby zabrzmiec podobnie? Dariusz Brzostek / GAZ-ETA" źródło: www.vivo.pl
PIOTR ZABRODZKI / TATSUYA YOSHIDA
"Karkanay"
CD, 2007, VIVO 027
"Światu objawili się nowi pretendenci do mistrzowskiego pasa
w wadze półciężkiej. Para Piotr Zabrodzki/Tatsuya Yoshida, mająca na koncie
wiele efektownych występów indywidualnych, sprzęga swe siły by w
szesnastorundowej walce zaprezentować niemałe umiejętności, niby przy okazji i
jakby od niechcenia powalając przy tym przeciwników na deski. Prowadzona od
samego początku w szalonym tempie walka już po pierwszej wymianie ciosów ma
tylko jednego faworyta i jedynie kwestią czasu i kaprysu dominującego duetu jest
jej zakończenie. Zabrodzki i Yoshida swą przewagę osiągają przede wszystkim
niezmordowaniem w wyprowadzaniu serii coraz potężniejszych ciosów, które dawkują
z różnym natężeniem w najmniej spodziewanych momentach. Śmiałe ataki
sprawdzonych form - a może raczej ich karykaturalnych dekonstrukcji -
wyprowadzane z hardcore'owym zacięciem przeplatają się z odrobiną efektów,
którymi bawi się zwłaszcza Yoshida przepuszczając swój głos przez różne,
zniekształcające dźwięk pudełka. Pełnia dzikiego temperamentu objawia się, gdy
filuternie wprowadzają nostalgiczne momenty będące wypadkową tradycyjnego jazzu,
funku i muzyki kameralnej tylko po to, by następne uderzenie miało jeszcze
większą siłę rażenia. To właśnie zagrania, które doprowadzają do wrzenia na
trybunach - można ich kochać lub nienawidzić, ale nie można pozostać obojętnym.
Jeszcze trochę zabawy, prowokujących gestów oraz efekciarskich zagrywek i
wreszcie następuje miażdżący koniec - niby już to dziś prezentowali, ale
skomasowany atak w samym finale, z coraz bardziej narastającą furią robi
wrażenie i nie pozostawia wątpliwości, kto tego wieczoru był najlepszy. Nokaut,
brawa i wyścig do domu by obejrzeć powtórki.
Tatsuya Yoshida jest jedną z ikon japońskiej muzyki eksperymentalnej, a znany jest przede wszystkim ze współpracy z Johnem Zornem. Uderzał w bębny w jego najbardziej niepokornym projekcie - Painkiller oraz na kilku płytach firmowanych przez Tzadik. Na co dzień prezentuje swoje walory nadając ton drużynie o wdzięcznej nazwie Ruins oraz udzielając się w licznych kooperacjach. Piotr Zabrodzki równie sprawnie co pianinem posługuje się gitarą basową. To zawodnik nieco mniej doświadczony od dalekowschodniego partnera, ale wyćwiczony w przeróżnych stylistykach - od jazzu, przez noise aż po hip hop. Połączenie ich sił nastąpiło pod szyldem Vivo Records, mającym spore znajomości w pierwszej lidze japońskiej awangardy (Merzbow, Acid Mothers Temple, SatanicPornoCultShop) i było to połączenie idealne. Muzyczne szaleństwo nawiązujące do tradycji japońskich oddziałów samobójczych z wirtuozerią typową dla wybitnych polskich instrumentalistów daje piorunującą mieszankę dezynfekującą uszy z wszelkich popowych naleciałości i pozostawiającą, niczym skok na bungee, ślad w duszy, w której zaczyna krzyczeć zagłuszana wygodnymi nawykami tęsknota za wolnością. Cała płyta jest popisem muzycznej erudycji i znakomitego warsztatu zaprezentowanym w sposób pozwalający od razu poczuć różnicę pomiędzy wyrobnictwem a sztuką. Na dodatek to artyści, którzy zamiast demonstrować patetyczne przywiązanie do miłości, wolności i pokoju wolą bombardować. "Atomową kaszą gryczaną". Mateusz Krawczyk / http://screenagers.pl " źródło: vivo.pl
Tatsuya Yoshida jest jedną z ikon japońskiej muzyki eksperymentalnej, a znany jest przede wszystkim ze współpracy z Johnem Zornem. Uderzał w bębny w jego najbardziej niepokornym projekcie - Painkiller oraz na kilku płytach firmowanych przez Tzadik. Na co dzień prezentuje swoje walory nadając ton drużynie o wdzięcznej nazwie Ruins oraz udzielając się w licznych kooperacjach. Piotr Zabrodzki równie sprawnie co pianinem posługuje się gitarą basową. To zawodnik nieco mniej doświadczony od dalekowschodniego partnera, ale wyćwiczony w przeróżnych stylistykach - od jazzu, przez noise aż po hip hop. Połączenie ich sił nastąpiło pod szyldem Vivo Records, mającym spore znajomości w pierwszej lidze japońskiej awangardy (Merzbow, Acid Mothers Temple, SatanicPornoCultShop) i było to połączenie idealne. Muzyczne szaleństwo nawiązujące do tradycji japońskich oddziałów samobójczych z wirtuozerią typową dla wybitnych polskich instrumentalistów daje piorunującą mieszankę dezynfekującą uszy z wszelkich popowych naleciałości i pozostawiającą, niczym skok na bungee, ślad w duszy, w której zaczyna krzyczeć zagłuszana wygodnymi nawykami tęsknota za wolnością. Cała płyta jest popisem muzycznej erudycji i znakomitego warsztatu zaprezentowanym w sposób pozwalający od razu poczuć różnicę pomiędzy wyrobnictwem a sztuką. Na dodatek to artyści, którzy zamiast demonstrować patetyczne przywiązanie do miłości, wolności i pokoju wolą bombardować. "Atomową kaszą gryczaną". Mateusz Krawczyk / http://screenagers.pl " źródło: vivo.pl
28.
PHARAOH OVERLORD
"Live In Suomi Finland" CD,
2007, VIVO 028
"Założycielem zespołu jest Jussi Lehtisalo wcześniej znany z
fińskiej grupy psychodelicznej Circle (kiedyś sam z przekorą nazwał ją
"najnudniejszym zespołem rockandrollowym na świecie"). To już szósta płyta
Pharaoh Overlord, pierwsza wydana przez polską wytwórnię Vivo. Na tym
zarejestrowanym przed rokiem w Helsinkach koncercie gościnnie pojawił się sam
Hans Joachim Irmler z niemieckiej grupy Faust, legendy kraut rocka (to on
również wyprodukował ten album). Płyta trwa 50 minut i choć podzielona jest na
pięć utworów, to tak naprawdę stanowi jeden długi ciąg stonerrockowego transu.
Gitary są tak ciężkie, że niemal dotykają ziemi. Prosta, leniwie rozpędzająca
się sekcja rytmiczna. Hipnotycznie zapętlone riffy. Orientalne motywy. Brudny,
szorstki blues. Słyszalne wpływy hipisowskiej psychodelii połączone z
amerykańską muzyką pustynną spod znaku Kuyss. Oszczędna okładka nie daje nam
niemal żadnych informacji na temat zespołu, w internecie trzeba długo ich
szukać. Pozostaje muzyka. Tylko tyle i aż tyle. MARCIN BABKO / GAZETA
WYBORCZA" Źródło: www.vivo.pl
29.
MERZBOW
"Coma Berenices" CD, 2007,
VIVO 029
"Zastanawiałem się ostatnio nad motywami, które skłaniają licznych wielbicieli estetyki hałasu do zagłębiania się po raz kolejny w dziedzinę bolesnego szumu. Pomijając w tym miejscu przemijającą, młodzieńczą fascynację ekstremizmami rozmaitej maści, która nierzadko bywa początkiem przygody z muzyką noise, najistotniejsze wydaje się tu zainteresowanie źródłową mocą samego dźwięku, wyeksponowaną w tej stylistyce aż do granic przyswajalności. Noise Master Akita jest być może najbardziej wymownym przykładem artysty, który konsekwentnie eksploruje domenę czystego, elektronicznego i elektroakustycznego hałasu, którego muzyczny kontekst jest zgoła nieistotny - służąc ledwie za tło bądź ornament dla nieskażonej estetycznymi naleciałościami potęgi dźwiękowych fal - drążących przestrzeń i uderzających w uszy słuchacza w sposób boleśnie namacalny. Stąd też najbardziej ekstremalne (i najznakomitsze!) spośród niezliczonych płyt Merzbowa sytuują się bliżej eksperymentalnych studiów psychoakustycznych, badających sferę psychofizjologii percepcji, niż kompozycji o charakterze muzycznym. Coma Berenices mieści się doskonale pośród tych albumów, sprawdzając granice naszej estetycznej wrażliwości w sposób zaiste mistrzowski. Jest to zarazem jedno z tych dokonań Akity, w których intensywność dźwiękowej ekspresji osiąga (mimochodem?) wymiar bez mała medytacyjny! Dariusz Brzostek " źródło: www.vivo.pl
***
"Najnowszy album mistrza radykalnego hałasu z Japonii i
kolejny dla polskiej wytwórni Vivo, który absolutnie nie przynosi złagodzenia
ekstremalnej formuły. Masami Akita to zasłynął jako bohater 50-płytowego boksu
"Merzbox", który bynajmniej nie wyczerpuje jego dyskografii. "Coma Berenices"
doskonale wpisuje się we wcześniejsze dokonania artysty. To prawie godzinny
cyfrowy walec, przy którym dokonania blackmetalowców są niewinnymi wygłupami.
Piski, zgrzyty, szumy, chroboty - cały ten warkot układa się w dźwiękowy horror.
Jakby cywilizacja, a raczej jej odpady przechodziły traumę i zwracały to
wszystko z podwójną siłą. Przy tym Merzbow nie odpuszcza nawet na chwilę,
atakuje zdeformowanym hałasem, jakby chciał dźwiękowy świat roznieść w pył.
Mniej wrażliwi juz po minucie mogą mieć dość tej płyty. Warto jednak sprawdzić,
jak daleko można się posunąć w dźwiękowym ekstremum.
Robert Moczydłowski" źródło: www.clubber.pl
30.
DAMO SUZUKI
"The Fire Of Heaven At The End Of Universe
DAMO SUZUKI
"The Fire Of Heaven At The End Of Universe
(Life At UFO Club)"
CD, 2007, VIVO 030
CD, 2007, VIVO 030
"Niegdysiejszy wokalista krautrockowej legendy Can utrzymuje
wysoką formę. Jego najnowszy album to wydawnictwo koncertowe, zarejestrowane 5
marca 2006 roku w tokijskim klubie UFO. Damo Suzuki dobrał sobie znakomity
skład: Hoppy Kamiyama - klawisze, Yuji Katsui - skrzypce, Kenji Sato - bas,
Tatsuya Yoshida - bębny. Ów kolektyw z Suzukim na wokalu wygenerował blisko
75-minutowy, transowy set. Psychodelia, elementy rocka progresywnego, jazz,
elektronika, krautrock - takie oto elementy składają się na strukturę tej płyty.
Całość ma wymiar psychodelicznego rytuału, w którym hybryda owych stylistyk
materializuje się w kolejnych kawałkach. "The Fire Of." słucha się jak długiej
transmisji - pogrążeni w hipnotycznym, transowym uniesieniu artyści nadają bez
chwili wytchnienia. Robert Moczydłowski" źródło: www.clubber.pl
***
"Mówiąc banalnie, jest to bardzo udany koncertowy album Damo
Suzukiego, który w ostatnich latach zdawał się z niejakim trudem dźwigać na
swych barkach brzemię "żywej legendy rock'n'rolla", "ikony undergroundu",
"klasyka awangardy", etc., walcząc o wyzwolenie się z sideł genialnego, lecz po
latach uciążliwego, krautrockowego modelu, wypracowanego wespół z Can.
Minimalistyczny trans i ekstatyczne partie wokalne odciskają wciąż wyraźny ślad
na muzycznej wizji Suzukiego, lecz w towarzystwie wyśmienitych japońskich
improwizatorów, w składzie m.in. Hoppy Kamiyama i Tatsuya Yoshida, wokalista raz
jeszcze zrywa się do lotu, melodeklamując, krzycząc, mamrocząc, szepcząc, jęcząc
i zawodząc w ekspresji iście szamańskiej - dotykając samego rdzenia tej formy
sztuki, jaką wciąż jeszcze potrafi okazać się rock'n'roll w swym najbardziej
bezkompromisowym wydaniu. Wielka w tym zasługa muzyków akompaniujących, to
bowiem za sprawą Yoshidy partie rytmiczne poszczególnych kompozycji uwalniają
się od programowego minimalizmu Liebezeita, zmierzając w stronę surowej i
oszczędnej, lecz poszukujących nowych form wyrazu, improwizacji. Nieobecność
gitary, której miejsce zajmują w tym składzie skrzypce (Yuji Katsui), nadaje
całości lekko dronowego posmaku, sprawiającego, że muzyka nie traci nic na
intensywności, otwierając zarazem całkiem nieoczekiwane perspektywy brzmieniowe.
Mamy tu więc ostatecznie dobry koncert, z muzyką, która wciąż żyje, wzbudza
emocje i zapładnia wyobraźnię. Bez wątpienia ciekawszy od tego, utrwalonego na
płycie 3 Dead People after the Performance, podczas którego fińscy muzycy ugięli
się nieco pod ciężarem krautrockowej legendy. Dariusz Brzostek
/ GAZ-ETA" źródło: www.vivo.pl
KK NULL
"Baryo Genesis"
CD, 2007, VIVO 031
"KK Null skompilował swoje najnowsze wydawnictwo za nic mając
jakieś tam staromodne podziały na albumy koncertowe i studyjne. Cztery utwory
bazujące na spreparowanych wcześniej dźwiękach nagrywane były podczas występów
na żywo we Florencji, Tokio czy Berlinie, a następnie znowu edytowane w
sypialnianym studio. I chociaż w erze wszechobecnych technologicznych ingerencji
nie powinno to w sumie dziwić, to uzależnienie ludzkości od techniki może być to
ciekawym tematem do rozmyślań przy albumie próbującym opowiadać o absolutnym
początku istnienia materii.
A tak, właśnie: punktem wyjścia płyty - co sugeruje jej tytuł - jest próba wyobrażenia sobie procesu powstawania elementarnych składowych wszechświata: barionów. No tylko nie mówcie, że nie wiecie co to bariony? Bez stresu: moje wiadomości na temat fizyki kwantowej też kończyły się dotąd jedynie na kwarkach, dlatego po przeczytaniu tekstu proponuję odrobić lekcje i zajrzeć tutaj. Wracając natomiast do meritum rozważań stwierdzić trzeba, że wizualizowanie sobie mas materii i antymaterii wydzieranych nicości nie jest koniecznym sposobem odbioru treści umieszczonych na "BaryoGenesis". Zawartość jest na tyle abstrakcyjna, że scenariusze można produkować w nieskończoność. Co nie znaczy, że łatwa w odbiorze - niech nie zmyli was lekki ton tych komentarzy. To co prawda nieco inna kategoria wagowa niż piekielny harshnoise Merzbowa, ale ciągle noise! Podobnie jak na poprzedniej płycie i tutaj kompozycje lepione są w większości z łatwo wyróżnialnych, wycyzelowanych brzmień. Nie trzeba z resztą dużo wysiłku by wyłapać kilka tych, które pojawiły się już na "Fertile". Tutaj jednak w budowie klaustrofobicznej atmosfery podróży do początków wszechrzeczy Kazuyuki Kishino używa również syntezatora, a przede wszystkim swojego głosu poddanego elektronicznym mutacjom. Nie mogę pozbyć się odczucia, że to jedynie wariacja poprzedniego albumu, na dodatek nieobciążonego aż tak ciężkimi inspiracjami, niemniej jednak na tyle wciągająca, że zarówno zaawansowani jak i początkujący amatorzy mocnych muzycznych wrażeń nie pożałują wybierając się na wycieczkę w bardzo odległą przeszłość.
Jak zatem brzmi geneza według KK Null? Wszechświat trzeszczy w szwach nadymając się bez końca pośród miniaturowych erupcji, bombardowań fotonami i wszechogarniającego pisku dziurawionej próżni. Zdarzają się ściany dźwięku napierające falami świeżych, cieplutkich jeszcze - niczym bułeczki w pobliskim sklepiku każdego ranka - cząsteczek zwierających swe szyki w rytm potężnych uderzeń kowalskiego młota demiurga wykuwającego nowy porządek świata. Konstruowanie rzeczywistości to nie grzeczna zabawa klockami ani szkicowanie schematów i wolnomularze powinni chyba przemyśleć kwestię zamiany cyrkla i linijki w swoim symbolu na coś bardziej wystrzałowego. Ostatecznie mogliby chociaż przeanalizować relacje porządku i chaosu, a geometryczne inspiracje mogłyby zastąpić całki i fraktale. Życie = zmienność, różnorodność. Pojawiające się na początku płyty odniesienia do żywych organizmów są przeciwstawione formom statycznym, stąd wojny dźwięków przeplatają się z nieco mniej burzliwymi okresami zawieszenia broni, a zdarzają się nawet momenty międzygalaktycznego pokoju. Pokoju? Wszystko jest względne. Mateusz Krawczyk" źródło: www.screenagers.pl
A tak, właśnie: punktem wyjścia płyty - co sugeruje jej tytuł - jest próba wyobrażenia sobie procesu powstawania elementarnych składowych wszechświata: barionów. No tylko nie mówcie, że nie wiecie co to bariony? Bez stresu: moje wiadomości na temat fizyki kwantowej też kończyły się dotąd jedynie na kwarkach, dlatego po przeczytaniu tekstu proponuję odrobić lekcje i zajrzeć tutaj. Wracając natomiast do meritum rozważań stwierdzić trzeba, że wizualizowanie sobie mas materii i antymaterii wydzieranych nicości nie jest koniecznym sposobem odbioru treści umieszczonych na "BaryoGenesis". Zawartość jest na tyle abstrakcyjna, że scenariusze można produkować w nieskończoność. Co nie znaczy, że łatwa w odbiorze - niech nie zmyli was lekki ton tych komentarzy. To co prawda nieco inna kategoria wagowa niż piekielny harshnoise Merzbowa, ale ciągle noise! Podobnie jak na poprzedniej płycie i tutaj kompozycje lepione są w większości z łatwo wyróżnialnych, wycyzelowanych brzmień. Nie trzeba z resztą dużo wysiłku by wyłapać kilka tych, które pojawiły się już na "Fertile". Tutaj jednak w budowie klaustrofobicznej atmosfery podróży do początków wszechrzeczy Kazuyuki Kishino używa również syntezatora, a przede wszystkim swojego głosu poddanego elektronicznym mutacjom. Nie mogę pozbyć się odczucia, że to jedynie wariacja poprzedniego albumu, na dodatek nieobciążonego aż tak ciężkimi inspiracjami, niemniej jednak na tyle wciągająca, że zarówno zaawansowani jak i początkujący amatorzy mocnych muzycznych wrażeń nie pożałują wybierając się na wycieczkę w bardzo odległą przeszłość.
Jak zatem brzmi geneza według KK Null? Wszechświat trzeszczy w szwach nadymając się bez końca pośród miniaturowych erupcji, bombardowań fotonami i wszechogarniającego pisku dziurawionej próżni. Zdarzają się ściany dźwięku napierające falami świeżych, cieplutkich jeszcze - niczym bułeczki w pobliskim sklepiku każdego ranka - cząsteczek zwierających swe szyki w rytm potężnych uderzeń kowalskiego młota demiurga wykuwającego nowy porządek świata. Konstruowanie rzeczywistości to nie grzeczna zabawa klockami ani szkicowanie schematów i wolnomularze powinni chyba przemyśleć kwestię zamiany cyrkla i linijki w swoim symbolu na coś bardziej wystrzałowego. Ostatecznie mogliby chociaż przeanalizować relacje porządku i chaosu, a geometryczne inspiracje mogłyby zastąpić całki i fraktale. Życie = zmienność, różnorodność. Pojawiające się na początku płyty odniesienia do żywych organizmów są przeciwstawione formom statycznym, stąd wojny dźwięków przeplatają się z nieco mniej burzliwymi okresami zawieszenia broni, a zdarzają się nawet momenty międzygalaktycznego pokoju. Pokoju? Wszystko jest względne. Mateusz Krawczyk" źródło: www.screenagers.pl
"Lycoris radiata kwitnie w okolicy jesiennego zrównania nocy
i dnia przez co zwana jest kwiatem równonocy. Jej japońska nazwa nawiązuje
natomiast do buddyjskiego terminu higan określającego okresy kilku dni przed i
po jesiennym i wiosennym zrównaniu, podczas których Japończycy zwykli odwiedzać
groby swoich bliskich. Kojarzona jest ze śmiercią nie tylko z tego względu, ale
także dzięki silnie trującej substancji zawartej w roślinie. Intensywną czerwień
kwiatów można podziwiać zaledwie przez kilka dni w roku, ale ten niesamowity
widok może zainspirować nawet do tworzenia miażdżącego noise. Gąszcz setek
tysięcy przypomina rzekę krwi, która wylała na okolicę, pulsującą od gorąca
lawę, morze ognia. Przerażający ogrom czerwieni kryje jednak w sobie ulotne
piękno, które dojrzeć można dopiero z bliska. Każdą łodygę wieńczy okrąg 5-7
kwiatów wypuszczających niezwykle długie (do ok. 20 cm) pręciki przypominające
razem zawieszonego w powietrzu do góry nogami pająka szeroko rozstawiającego
swoje odnóża.
Przepraszam za tę botaniczną dygresję, ale nowa płyta Merzbowa ma wiele wspólnego z femme fatale świata flory. Łączy je nazwa oraz brutalne traktowanie tych, którzy zbliżają się do nich, nie wiedząc o toksycznych właściwościach i nie zachowując należytej ostrożności. Kwitnącą higanbanę można podziwiać jedynie w naturze, bo nigdy nie trafia do japońskich wazonów, gdyż sprowadza na dom nieszczęście. Muzyką Masamiego Akity ilustrowane są jedynie najbardziej awangardowe performanse i festiwale, gdyż jej wykorzystanie w celach dekoracyjnych w jakiejkolwiek prezentacji mieszczącej się w ramach powszechnie akceptowalnych estetyk gwarantowałoby odstraszenie potencjalnych jej odbiorców. Blisko godzinna porcja dźwięków w każdej sekundzie brzmi inaczej, tak jak każdy, najmniejszy nawet element naturalnego świata jest niepowtarzalny.
Merzbow zapytany kiedyś dlaczego sięga po tak drastyczne środki wyrazu zripostował: "Jeśli hałas to dźwięk nieprzyjemny dla ucha, to dla mnie hałasem jest muzyka pop". Kwestia gustu czy przyzwyczajenia? Nie da się z pewnością przejść przez ten album bez wcześniejszego treningu w świecie muzycznych abstrakcji i uszu przyzwyczajonych do głośnych dźwięków w wysokim stężeniu. To jedna z najmocniejszych, a przy tym najlepszych płyt, jakie słyszałem autorstwa niezwykle produktywnego Japończyka, a należy podkreślić, że jego muzyka nawet w kategorii syntetycznego noise stanowi ekstremum. Za Merzbowem są już tylko otchłanie piekieł. Minister Zdrowia i Opieki Społecznej ostrzega: użytkowanie może prowadzić do trwałych problemów ze słuchem i/lub urazów psychicznych.
Czy warto robić sobie zatem krzywdę? Kwestia gustu. Lub przyzwyczajenia. Można spróbować zbadać granice współczesnej muzyki lub po prostu - lecząc klina klinem - rozładować agresję narastającą wraz z kłębiącymi się we wnętrzu duszy frustracjami. Ale można na rzekę krwi, pulsującą lawę, morze ognia, spojrzeć przez lupę wyobraźni. W lawinie dźwięków wydobywających się z głośników tonami, z których każdy z osobna wyprowadziłby z równowagi nawet umarłego, dostrzec można kalejdoskop emocji zmieniający się z każdym odsłuchem wraz ze zmianą stanu ducha. Można poczuć nienawiść do całego świata, potęgę kapłanów czarnej magii, rozdzierający smutek i euforyczne uniesienia, usłyszeć doprowadzoną do absurdu konwencję muzyki satanistycznej, krzyk komórek nerwowych rozdzieranych toksyną z pięknej rośliny, wydobywający się z podziemi morderczy rytm makabrycznego techno-party oraz Ukonsa - czarnego koguta wsamplowanego w "Black Shiny Feather". Można też dojrzeć delikatne kielichy czerwonego kwiatu - wyglądającego niewinnie przeklętego nosiciela śmierci, wabiącego wzrok zjawiskową urodą. Świat jest pełen paradoksów, a piękno rodzi się z chaosu. Mateusz Krawczyk " źródło: www.screenagers.pl
Przepraszam za tę botaniczną dygresję, ale nowa płyta Merzbowa ma wiele wspólnego z femme fatale świata flory. Łączy je nazwa oraz brutalne traktowanie tych, którzy zbliżają się do nich, nie wiedząc o toksycznych właściwościach i nie zachowując należytej ostrożności. Kwitnącą higanbanę można podziwiać jedynie w naturze, bo nigdy nie trafia do japońskich wazonów, gdyż sprowadza na dom nieszczęście. Muzyką Masamiego Akity ilustrowane są jedynie najbardziej awangardowe performanse i festiwale, gdyż jej wykorzystanie w celach dekoracyjnych w jakiejkolwiek prezentacji mieszczącej się w ramach powszechnie akceptowalnych estetyk gwarantowałoby odstraszenie potencjalnych jej odbiorców. Blisko godzinna porcja dźwięków w każdej sekundzie brzmi inaczej, tak jak każdy, najmniejszy nawet element naturalnego świata jest niepowtarzalny.
Merzbow zapytany kiedyś dlaczego sięga po tak drastyczne środki wyrazu zripostował: "Jeśli hałas to dźwięk nieprzyjemny dla ucha, to dla mnie hałasem jest muzyka pop". Kwestia gustu czy przyzwyczajenia? Nie da się z pewnością przejść przez ten album bez wcześniejszego treningu w świecie muzycznych abstrakcji i uszu przyzwyczajonych do głośnych dźwięków w wysokim stężeniu. To jedna z najmocniejszych, a przy tym najlepszych płyt, jakie słyszałem autorstwa niezwykle produktywnego Japończyka, a należy podkreślić, że jego muzyka nawet w kategorii syntetycznego noise stanowi ekstremum. Za Merzbowem są już tylko otchłanie piekieł. Minister Zdrowia i Opieki Społecznej ostrzega: użytkowanie może prowadzić do trwałych problemów ze słuchem i/lub urazów psychicznych.
Czy warto robić sobie zatem krzywdę? Kwestia gustu. Lub przyzwyczajenia. Można spróbować zbadać granice współczesnej muzyki lub po prostu - lecząc klina klinem - rozładować agresję narastającą wraz z kłębiącymi się we wnętrzu duszy frustracjami. Ale można na rzekę krwi, pulsującą lawę, morze ognia, spojrzeć przez lupę wyobraźni. W lawinie dźwięków wydobywających się z głośników tonami, z których każdy z osobna wyprowadziłby z równowagi nawet umarłego, dostrzec można kalejdoskop emocji zmieniający się z każdym odsłuchem wraz ze zmianą stanu ducha. Można poczuć nienawiść do całego świata, potęgę kapłanów czarnej magii, rozdzierający smutek i euforyczne uniesienia, usłyszeć doprowadzoną do absurdu konwencję muzyki satanistycznej, krzyk komórek nerwowych rozdzieranych toksyną z pięknej rośliny, wydobywający się z podziemi morderczy rytm makabrycznego techno-party oraz Ukonsa - czarnego koguta wsamplowanego w "Black Shiny Feather". Można też dojrzeć delikatne kielichy czerwonego kwiatu - wyglądającego niewinnie przeklętego nosiciela śmierci, wabiącego wzrok zjawiskową urodą. Świat jest pełen paradoksów, a piękno rodzi się z chaosu. Mateusz Krawczyk " źródło: www.screenagers.pl
33.
TSURUBAMI
"天臨 [Tenrin]"
CD, 2007, VIVO 033
TSURUBAMI
"天臨 [Tenrin]"
CD, 2007, VIVO 033
"Acid Mothers Temple objawia się na wiele sposobów. Na ciele
nieograniczonego takimi błahymi formalnościami jak stały skład kolektywu
pączkują kolejne projekty eksplorujące przestrzenie między wymiarami rockowego
grania, muzycznych eksperymentów i dobrej zabawy. A na początku było Tsurubami.
Może nie na samym początku, ale przed erą formacji, dzięki której Kawabata
Makoto i Higashi Hiroshi stali się rozpoznawani. Zaangażowanie w multum
dźwiękowych przedsięwzięć nie przeszkadza znaleźć co jakiś czas paru chwil, żeby
z perkusistką Emi Nobuko razem sobie pohałasować. Tak, perkusistką.
Równouprawnienie po japońsku.
Bang! Nieco oddalona gitara, jej brzmienie dochodzi z masami powietrza odbijającymi się wraz z dźwiękiem od nierównych powierzchni sporego pomieszczenia. Bas stłumiony, w jaskini za tobą lub gdzieś tuż pod powierzchnią, groźnie bulgocze - może przebić się w każdej chwili rozrywając wszystko na strzępy, ale łaskawie tylko zaznacza swoją obecność. Nieregularne szarpnięcia strun przyspieszają, podnosi się wrzawa. Co to za hałas? Światło przyjęło postać roju nadlatującego z niewiadomo skąd. Nie próbuj się odganiać - to nic nie da, przyzwyczajaj oczy, zanim zniknie tak szybko jak się pojawiło. Bardziej regularne szarpnięcia, pierwszy raz pojawia się struktura... no właśnie... melodia? Bardziej przypomina osławione "trzy akordy", ale w tej stylistyce wiadomo było przynajmniej czego spodziewać się po bębnach, które tu swoją nieregularnością zadają kłam wszelkim rozkładom statystycznym. Żywiołowo piłowane struny, dużo talerzy, mocny riff - Speedguru w swoim żywiole. Oho! Dziura w rytmie wskazuje, że już mieli kończyć, ale wszechobecna gitara tnie dalej. Jeszcze chwilę, bang!, koniec...
Nawet irytujące momentami brzmienie gitary nie zmienia faktu, że frapujący to album. Liczne odwołania do koncepcji ying i yang nie przeszkadzają Tsurubami zaburzać równowagi w sporze kompozycji z improwizacją przez zdecydowane opowiedzenie się po stronie tej drugiej. Nagrywają płyty metodami bardziej charakterystycznymi raczej dla free-jazzu niż psychodelicznego rocka i nigdy nie poprawiają zapisanych ujęć. Sprawnie dograna partia saksofonu mogłaby z powodzeniem zastąpić gitarę i porównywanie stylistyk odbywałoby się w drugą stronę.
Zaczyna się delikatnym syntezatorowym przypływem... zaraz... Hiroshi nie używa tym razem elektroniki. To gitarowy ton wije się jak światło poranka po deszczowej nocy między brudnymi budynkami. Z rzadka słychać kroki, pojedyncze kontry basu i perkusji. Wiesz, że nadchodzi ulewa, chociaż nic jeszcze na to nie wskazuje, dopóki głuche, miarowe kroki nie zamieniają się w plask ciężkich kropel spadających na chodniki. Przelotna, letnia burza, po czym na chwilę wychodzi słońce, równie nieśmiało, jak poprzednim razem. Kojące ciepłem brzmienia nie potrafią się przeciwstawić: coraz wyraźniej przebijają się grzmoty sekcji rytmicznej i zrywa się wiatr. Przez fruwające gazety przedzierają się nastraszeni wizją przesiąkniętych deszczem koszulek i zastanawiający się "co też mnie podkusiło do wyjścia tak wcześnie po zakupy?" To był tylko blef, zgiełk dnia rozkwita, klaksony samochodów zagłuszają inteligentne rozmowy perkusji i basu. Południe. Witamy w połowie utworu. Teraz spokojniej, czas na lunch, w niższych szerokościach geograficznych już zbierają się do sjesty. Taaaak...
Dzień przyspiesza. Stłuczki, kłótnie, pościgi za skradzionymi portfelami, niedoręczone raporty, konfiguracja trzech instrumentów inna w każdej sekundzie i tak już do końca, aż cały ten muzyczny świat rozmyje się w zmroku...
Gitarowy ton wije się jak światło wyjątkowo powoli nagrzewającej się żarówki. Nazywamy to spadkiem napięcia. Bang! Suma dnia zwala się ciężką głową na poduszkę, ale nierozwiązane sprawy nie chcą dać się zapomnieć wciąż kotłując się w natłoku gitarowego hałasu. Sen przychodzi nagle. Mateusz Krawczyk / www.screenagers.pl" źródło: www.vivo.pl
Bang! Nieco oddalona gitara, jej brzmienie dochodzi z masami powietrza odbijającymi się wraz z dźwiękiem od nierównych powierzchni sporego pomieszczenia. Bas stłumiony, w jaskini za tobą lub gdzieś tuż pod powierzchnią, groźnie bulgocze - może przebić się w każdej chwili rozrywając wszystko na strzępy, ale łaskawie tylko zaznacza swoją obecność. Nieregularne szarpnięcia strun przyspieszają, podnosi się wrzawa. Co to za hałas? Światło przyjęło postać roju nadlatującego z niewiadomo skąd. Nie próbuj się odganiać - to nic nie da, przyzwyczajaj oczy, zanim zniknie tak szybko jak się pojawiło. Bardziej regularne szarpnięcia, pierwszy raz pojawia się struktura... no właśnie... melodia? Bardziej przypomina osławione "trzy akordy", ale w tej stylistyce wiadomo było przynajmniej czego spodziewać się po bębnach, które tu swoją nieregularnością zadają kłam wszelkim rozkładom statystycznym. Żywiołowo piłowane struny, dużo talerzy, mocny riff - Speedguru w swoim żywiole. Oho! Dziura w rytmie wskazuje, że już mieli kończyć, ale wszechobecna gitara tnie dalej. Jeszcze chwilę, bang!, koniec...
Nawet irytujące momentami brzmienie gitary nie zmienia faktu, że frapujący to album. Liczne odwołania do koncepcji ying i yang nie przeszkadzają Tsurubami zaburzać równowagi w sporze kompozycji z improwizacją przez zdecydowane opowiedzenie się po stronie tej drugiej. Nagrywają płyty metodami bardziej charakterystycznymi raczej dla free-jazzu niż psychodelicznego rocka i nigdy nie poprawiają zapisanych ujęć. Sprawnie dograna partia saksofonu mogłaby z powodzeniem zastąpić gitarę i porównywanie stylistyk odbywałoby się w drugą stronę.
Zaczyna się delikatnym syntezatorowym przypływem... zaraz... Hiroshi nie używa tym razem elektroniki. To gitarowy ton wije się jak światło poranka po deszczowej nocy między brudnymi budynkami. Z rzadka słychać kroki, pojedyncze kontry basu i perkusji. Wiesz, że nadchodzi ulewa, chociaż nic jeszcze na to nie wskazuje, dopóki głuche, miarowe kroki nie zamieniają się w plask ciężkich kropel spadających na chodniki. Przelotna, letnia burza, po czym na chwilę wychodzi słońce, równie nieśmiało, jak poprzednim razem. Kojące ciepłem brzmienia nie potrafią się przeciwstawić: coraz wyraźniej przebijają się grzmoty sekcji rytmicznej i zrywa się wiatr. Przez fruwające gazety przedzierają się nastraszeni wizją przesiąkniętych deszczem koszulek i zastanawiający się "co też mnie podkusiło do wyjścia tak wcześnie po zakupy?" To był tylko blef, zgiełk dnia rozkwita, klaksony samochodów zagłuszają inteligentne rozmowy perkusji i basu. Południe. Witamy w połowie utworu. Teraz spokojniej, czas na lunch, w niższych szerokościach geograficznych już zbierają się do sjesty. Taaaak...
Dzień przyspiesza. Stłuczki, kłótnie, pościgi za skradzionymi portfelami, niedoręczone raporty, konfiguracja trzech instrumentów inna w każdej sekundzie i tak już do końca, aż cały ten muzyczny świat rozmyje się w zmroku...
Gitarowy ton wije się jak światło wyjątkowo powoli nagrzewającej się żarówki. Nazywamy to spadkiem napięcia. Bang! Suma dnia zwala się ciężką głową na poduszkę, ale nierozwiązane sprawy nie chcą dać się zapomnieć wciąż kotłując się w natłoku gitarowego hałasu. Sen przychodzi nagle. Mateusz Krawczyk / www.screenagers.pl" źródło: www.vivo.pl
34.
SEKKUTSU JEAN + KWABATA MAKOTO
"s/t"
CD, 2008, VIVO 034
35.
ZDZISŁAW PIERNIK / PIOTR ZABRODZKI
"Namanga"
SEKKUTSU JEAN + KWABATA MAKOTO
"s/t"
CD, 2008, VIVO 034
35.
ZDZISŁAW PIERNIK / PIOTR ZABRODZKI
"Namanga"
CD, 2008, VIVO 035
"Piotr Zabrodzki dokłada ciekawe karty do archiwum polskiego jazzu.
Człowiek doświadczony współpracą z tak różnymi artystami jak Eldo, Kolektyw
Etopiryna i Tatsuya Yoshida po prostu musi mieć niebanalne spojrzenie na muzykę.
To z kolei powinno przekładać się na nieszablonowe pomysły. I Zabrodzki na
drugiej płycie nagranej dla Vivo nie zawodzi w tej kwestii ani
odrobinę.
Tytułowa Namanga to miejscowość w Kenii położona u podnóża
Kilimandżaro, choć nie jestem przekonany czy jest to właściwy trop dla
jakichkolwiek interpretacji, zwłaszcza w połączeniu z zobrazowaną na okładce i
krótkim promo
klipie fascynacją kolejowym oldschoolem.
"Album to nieco ponad pół godziny
muzyki, zdecydowanie lżejszej niż owoc współpracy z japońskim perkusistą, ale
równie barwnej i zaskakującej. Płyta aż kipi od pomysłów i to właśnie
najbardziej rzucające się w uszy podobieństwo między "Namangą" a "Karakanami" i zarazem chyba znak rozpoznawczy kompozycji
Zabrodzkiego. Każdy utwór opiera się na innych strukturach, innym wykorzystaniu
instrumentów i wprowadza w odmienny nastrój. Należy przyznać, że jest to nieco
chaotyczne, w tym sensie, że brak motywu przewodniego, na którym opierałaby się
większość utworów. Poza spinającym album klamrą motywem powtarzającym się w
intro i outro, pozostałych ścieżek można z powodzeniem słuchać odtwarzając
losowo nie tylko bez żadnej straty, a być może wręcz zyskując, np. jakieś
niespodziewane dysonanse.
Największą wartość płyty stanowi instrument przewodni, którym jest tuba. Rzadko zdarza się słyszeć to dostojne brzmienie poza filharmoniami, i tym bardziej ciekawie wygląda efekt jego wykorzystania w szalonych pomysłach Zabrodzkiego. Album jest swoistym studium brzmieniowych możliwości tego instrumentu, a te są spore, zwłaszcza gdy obsługiwany jest przez takiego wirtuoza jak Zdzisław Piernik. Głęboki i niski głos tuby tradycyjnie podawany jest w formach statycznych, ale okazuje się, że można na niej zagrać także żywiołowe improwizację oraz wydobyć nieco dźwięków, których nie da się chyba nawet opisać. Na uwagę zasługują zwłaszcza fragmenty, w których tuba Piernika ledwie zauważalnie podszywana jest organami. Dzięki perfekcyjnej współpracy muzyków momentami nie sposób wyodrębnić poszczególnych instrumentów. Do tego dochodzi równie ciekawe, choć sporadyczne, wykorzystanie skrzypiec (Wojciech Kondrat) oraz wibrafonu (Hubert Zemler). W bogatej palecie dźwięków, która posłużyła namalowaniu dwunastu impresji znajdziemy jeszcze fortepian, kontrabas i gitarę basową, wspomniane organy i - uwaga! - odrobinę field recordings. Ten zestaw i - przede wszystkim - wykonawcy zapewniają garść ciekawych doświadczeń, niekoniecznie oczywistych nawet jak na współczesny jazz." Źródło: www.http://screenagers.pl Mateusz Krawczyk
Największą wartość płyty stanowi instrument przewodni, którym jest tuba. Rzadko zdarza się słyszeć to dostojne brzmienie poza filharmoniami, i tym bardziej ciekawie wygląda efekt jego wykorzystania w szalonych pomysłach Zabrodzkiego. Album jest swoistym studium brzmieniowych możliwości tego instrumentu, a te są spore, zwłaszcza gdy obsługiwany jest przez takiego wirtuoza jak Zdzisław Piernik. Głęboki i niski głos tuby tradycyjnie podawany jest w formach statycznych, ale okazuje się, że można na niej zagrać także żywiołowe improwizację oraz wydobyć nieco dźwięków, których nie da się chyba nawet opisać. Na uwagę zasługują zwłaszcza fragmenty, w których tuba Piernika ledwie zauważalnie podszywana jest organami. Dzięki perfekcyjnej współpracy muzyków momentami nie sposób wyodrębnić poszczególnych instrumentów. Do tego dochodzi równie ciekawe, choć sporadyczne, wykorzystanie skrzypiec (Wojciech Kondrat) oraz wibrafonu (Hubert Zemler). W bogatej palecie dźwięków, która posłużyła namalowaniu dwunastu impresji znajdziemy jeszcze fortepian, kontrabas i gitarę basową, wspomniane organy i - uwaga! - odrobinę field recordings. Ten zestaw i - przede wszystkim - wykonawcy zapewniają garść ciekawych doświadczeń, niekoniecznie oczywistych nawet jak na współczesny jazz." Źródło: www.http://screenagers.pl Mateusz Krawczyk
36.
SATANICPORNOCULSHOP
"Takusan No Ohanasan"
SATANICPORNOCULSHOP
"Takusan No Ohanasan"
CD, 2008, VIVO 036
"Co mają
wspólnego ze sobą Zambrów i Osaka? W końcu, jak mogłoby by się wydawać,
geograficznie i kulturowo leżą od siebie "hen, hen daleko". Pozory jednak mylą.
Przynajmniej w pewnym względzie.
W
Zambrowie swoją siedzibę ma bowiem niewielka oficyna wydawnicza Vivo Records.
Niewielka, nie znaczy bez znaczenia. Recenzje jej płyt można znaleźć m.in. w
"The Wire", bodajże najbardziej renomowanym periodyku poświęconym muzycznej
awangardzie. Kierujący wydawnictwem, Janusz Leszczyński, gustuje od jakiegoś
czasu w alternatywie rodem z Kraju Kwitnącej Wiśni. I tak, w katalogu Vivo
znajdujemy psychodeliczny rock Acid Mothers Temple, siarczysty, cyfrowy noise
Merzbow, czy solowe płyty KK Null, lidera hardcore'owej formacji Zeni Geva.
Także ostatnia pozycja w ofercie labelu nosi etykietkę "Made in Japan".
Dokładnie "Made in Osaka".
Nazwa
Satanicpornocultshop jest tyleż kuriozalna, co enigmatyczna. Tyleż
surrealistyczna, co egzotyczna. Takie są też pseudonimy członków grupy: Ugh,
Frosen Pine czy Es. Japończycy wydają się odwoływać do tej samej tradycji, co
The Residents na płycie "The Third Reich'n'Roll". Tradycji, w której nieistotna
jest postać artysty, a muzyka jest produktem studyjnej manipulacji, w której
czar popkultury ulega groteskowej deformacji. Sami muzycy, odwołując się do
koncepcji Claude'a Levi Straussa, określają swoje brzmienie mianem "bricolage
hip-hop". I faktycznie, muzyka ta ma zdecydowanie hiphopowy vibe. Ale daleki od
jakichkolwiek schematów. Jest tu miejsce zarówno dla klasycznego rapu, jak i
tradycyjnych japońskich skal, zmysłowego electro, cukierkowatej emotroniki, czy
naiwnego avant-popu. Zaiste, skomplikowana to mozaika. Dziesiątki ultrakrótkich
sampli układają się tu w gęste orientalne wzory, groteskowo trawestujące różne
oblicza współczesnej muzyki pop. Rozkosznie wymagające. Jak jedzenie pałeczkami.
?????" żródło: http://muzyka.onet.pl/
37.
MERZBOW
"Arijigoku"
CD, 2008, VIVO 037
MERZBOW
"Arijigoku"
CD, 2008, VIVO 037
38.
ACID MOTHERS TEMPLE &
THE COSMIC INFERNO
ACID MOTHERS TEMPLE &
THE COSMIC INFERNO
"Hotter Than Inferno Live In Sapporo 2008"
CD, 2008, VIVO 038
CD, 2008, VIVO 038
Piąty album w barwach VIVO RECORDS uważanego za geniusza noise Masami Akity .
PS. Płyta MERZBOW "Hodosan" jak dotąd jest ostanią pozycją wydaną przez VIVO. W roku 2008 wytwórnia zamilkła i ten stan utrzymuje się do teraz (luty 2013).
Strona wytwórni:
Kontakt: